Generał armii miasta Oto,
Uchiha Sasuke, siedział na grzbiecie swojego wierzchowca, patrząc ze szczytu
lekkiego wzniesienia na białe niczym pokryta śniegiem góra, przepiękne miasto
Konoha, będące stolicą bardzo subtelnej, niemal jedynej w swoim rodzaju religii.
Po jego prawej stronie znajdował się jego zastępca, Hozuki Suigetsu, w tej
chwili również wpatrzony w panoramę niezwykle pięknego – i bogatego – miasta.
- Wysokie te mury –
mruknął Hozuki, pociągając łyk wody z bukłaka. Otarł usta. – Ciężko będzie
zdobyć to miasto.
- Nie mają fosy – zauważył
Sasuke, wiodąc wzrokiem po białych murach Konohy. Miasto było ogromne,
zbudowane z białego kamienia na zboczu niewielkiej góry. Otaczał je wysoki mur
koloru śniegu, z czterema strażnicami. Do jego wnętrza prowadziła tylko jedna,
masywna brama, w dodatku wewnątrz miasta również znajdowały się wysokie mury z
wieloma strażnicami, a ich położenie – ponad zewnętrznym murem – pozwalało na
dogodny ostrzał wojsk atakujących. Miasto przypominało wyglądem ogromny tort,
składający się z pięciu segmentów – ostatnim była wspaniała, złoto-biała
świątynia, górująca nad miastem i zachwycająca architekturą.
Uchiha Sasuke nawet nie
śmiał myśleć, jakie skarby zgromadzili kapłani, kryjący się we wnętrzu Miasta
Cudów, jak czasem nazywano Konohę. Położenie miasta i jego układ sprawiał
wrażenie, jakby faktycznie, Konoha była nie do zdobycia, dlatego przez wieki
nikt nie porwał się na próbę przedarcia się za białe mury. Przez ten czas
kapłani Kyuubiego, jednego z bóstw czczonych na tym terenie, musieli wzbogacić
miasto o niewyobrażalne sumy. Właśnie dlatego Sasuke postanowił poprowadzić
swoje wojska na Konohę i zdobyć ją jeszcze przed Świętem Ostatnich Zbiorów,
przypadającym w przyszłym tygodniu. Chciał świętować w bogatej świątyni
Kyuubiego, nigdzie indziej.
-Hmm… - Hozuki podrapał
się po nieogolonym podbródku. – Trzeba będzie użyć maszyn wojennych… i jakiegoś
podstępu – mruknął. – Przecież to miasto musi mieć słaby punkt.
-I z całą pewnością go ma,
a my musimy go odkryć – powiedział Sasuke. – Zdobędę Konohę za wszelką cenę.
Mamy przewagę liczebną, mamy największą, najlepiej wyszkoloną, zahartowaną w
boju armię, nasyconą krwią i łupami. Zdobyliśmy Sunę, zdobyliśmy Kiri,
przyszedł czas na Konohę.
Hozuki uśmiechnął się.
- Nasi żołnierze są
podekscytowani – powiedział, uśmiechając się półgębkiem. Sasuke zerknął na
niego. – Po obozie krążą plotki, iż jeszcze większym skarbem od złota,
zalegającego w Mieście Cudów, są jego kapłanki.
Sasuke parsknął śmiechem.
Tak, on również słyszał o niezwykłej urodzie mieszkańców Miasta Cudów. Jemu
osobiście legendy o nich kojarzyły się z baśniami o elfach, rusałkach i tym
podobnych stworach. Przybyli z odległych krain i teraz na własne oczy mieli się
przekonać, czy bajki, którymi karmiono ich za młodu, były współmierne z
rzeczywistością i czy faktycznie mieszkańcy Konohy, zarówno kobiety, jak i
mężczyźni, obdarzeni byli niezwykłą urodą.
- To się okaże, Hozuki –
mruknął Sasuke, uśmiechając się pod nosem. Zawrócił swojego wierzchowca. –
Jeszcze dziś musimy coś wymyślić, by jak najszybciej rozpocząć oblężenie.
Święto Ostatnich Zbiorów chcę spędzić w najwyższej wieży Świątyni Kyuubiego.
- Tak, panie –szepnął
Hozuki, skłoniwszy się z uśmiechem.
Najwyższy Kapłan Świątyni
Ognia i Powiernik Woli Kyuubiego, Uzumaki Naruto, siedział w jednym z okien
najwyższej wieży i w zamyśleniu spoglądał na dwie postaci, odjeżdżające w
kierunku czarniejącej na horyzoncie, wrogiej armii. Z tej odległości dwóch
jeźdźców niczym nie różniło się od dwóch czarnych kropek, namalowanych
atramentem na zabarwionym na zielono pergaminie. Potarł się po karku, a potem
wstał.
- Co robić? – szepnął do
siebie.
Prawda była taka, że
Miasto Cudów nie posiadało wojowników zdolnych do walki z tak licznym i tak
potężnym przeciwnikiem. Dotąd niezdobyte mury miasta były jedyną i zarazem
ostatnią nadzieją Konohy – jeśli armia Oto wedrze się poza nie, dla miasta
będzie to oznaczało koniec.
Oczywiście, Najwyższy
Kapłan wiedział, że wojownicy miasta staną do walki. Wiedział też, niestety, że
będzie to walka z góry skazana na klęskę. W jego wizjach, przez kilka ostatnich
nocy, pojawiała się tylko krew. Strumienie krwi, jak rzeka, płynące białymi
ulicami Konohy. Nie mógł wyrzucić tego z głowy.
Zawrócił i wyszedł z Sali
Medytacji. Szerokie, jasne korytarze Świątyni wypełniał zapach kadzidła. Szedł
boso, stąpając lekko po chłodnej, wypolerowanej, marmurowej podłodze. Jego
nieskazitelnie biała szata, sunąc po gładkiej powierzchni, wydawała z siebie
cichy, uspokajający szmer. Najwyższy Kapłan dotarł do swojej prywatnej Sali
Modlitw i bezszelestnie wsunął się do środka. Wewnątrz nie było nic, prócz
posążka dziewięcoogoniastego lisa, wykonanego z rubinu, stojącego na prostym,
drewnianym ołtarzu. Kapłan ukląkł przed nim i złożył dłonie do modlitwy.
- Ześlij mi widzenie –
szepnął – bo inaczej nie wiem, co czynić.
Modlił się przez półtorej
godziny, cały czas prosząc o to samo. Prosząc, by ulicami Konohy nie popłynęła
krew jej mieszkańców. Wiedział o swoich widzeniach tyle, że los był zmienny i
można go było odwrócić. Los zależał od każdego człowieka, nie był spisany.
Po modlitwie po prostu
wyszedł z Sali Modlitw i skierował się do swoich komnat. I właśnie wtedy ból
ugodził go w sam środek pleców, tak, że zwalił się na zimną posadzkę, zwijając
się i jęcząc. Pod jego powiekami wystrzeliły obrazy – wielki taran, wyważający
bramę miasta, krzyki i płacz dzieci… ogień, buchający z wielu domów… obdzierane
z białych szat kapłanki… ginący pod wrogimi mieczami żołnierze… rubinowy pomnik
Kuuubiego, rozbity na posadzce… a potem twarz. Zła twarz czarnookiego
mężczyzny, uśmiechającego się kpiąco i jego okrutne, jego bezlitosne, czarne
oczy…
Ocknął się w cieple, zlany
potem, dygocący i przerażony. Przez chwilę nie wiedział zupełnie, gdzie jest
ani co się z nim dzieje. Dopiero po chwili zorientował się, że przebywa w
swojej własnej komnacie. Ktoś najwidoczniej znalazł go nieprzytomnego na
korytarzu i przyniósł tutaj. Leżał pośrodku swojego okrągłego łoża, w stosie
białych poduch, nakryty jedwabiem. Przed światem zewnętrznym ukrywały go woale
cienkiej, delikatnej jak sam oddech, białej tkaniny, zwieszające się z
okrągłego, zdobionego złotem baldachimu nad nim. Westchnął, przecierając
spoconą twarz. Kolejne widzenie było równie straszne, co te poprzednie –
różniło się tylko ostatnim fragmentem. Wcześniej w jego wizjach nie pokazywały
się żadne twarze, jednak teraz… Zadrżał, wspominając okrutne, żądne krwi czarne
oczy. Nie wiedział, kim był ten człowiek, jednak domyślał się jego tożsamości.
Kogo innego mógł zobaczyć, jak nie przywódcę armii, która lada dzień miała
uderzyć na Konohę?
Westchnął i wysunął się
spod jedwabnych pościeli. Rozejrzał się po pełnej mebli, ciemnej komnacie.
Słońce zaszło już za horyzontem, przez wysokie, oszklone okna do jego sypialni
sączyło się blade światło księżyca. Nagi, ubrany jedynie w złote bransolety,
które wysadzanym diamentami łańcuszkami połączone były z pierścieniami,
noszonymi przez niego na każdym palcu oraz złote łańcuszki zdobiące jego
biodra, a także kostki, niczym cień na tle innych cieni zbliżył się do jednego
z okien i jeszcze raz spojrzał na czyhający u stóp miasta, wrogi obóz, teraz
rozświetlony setkami ognisk i pochodni. Gdzieś tam, wśród tych barbarzyńskich,
pomarańczowych płomieni był mężczyzna, który miał przynieść zagładę jego
miastu.
Uchiha Sasuke siedział na
wyściełanym skórami lisów i norek wielkim fotelu, w dłoni ściskając złoty
puchar pełen wina – były to jego ulubione łupy wojenne, zagarnięte ze skarbca w
zamku w mieście Kiri. Po splądrowaniu miasta najcenniejsze rzeczy trafiły do
niego, między innymi właśnie to cacko. Puchar od razu mu się spodobał i
postanowił zabrać go ze sobą, tak samo jak i dębowe beczki pełne cudownego,
starego wina. On i jego najbliżsi współpracownicy raczyli się nim co wieczór.
Westchnął, lekko znudzony,
po czym przeniósł spojrzenie na Suigetsu i Juugo, jego wiernych doradców. Od
kilku już godzin ślęczyli nad planami wielkiego tarana. Ich twórca, Nara
Shikararu, był nieobecny, jednak tylko duchem, ponieważ jego nieprzytomne ciało
wciąż znajdowało się w namiocie, a cicho pochrapująca głowa, złożona na stole,
przygniatała część potrzebnych papierów. Nara bezczelnie zasnął w trakcie
narady i Sasuke wiedział, że wcale nie z powodu wina.
- To doskonały pomysł –
powiedział Suigetsu, z zadowoleniem oglądając plan. Hozuki owinięty był
płaszczem z lisiej skóry, pił wino z drewnianego kielicha, bawił się sztyletem,
który zamiast głowni miał czaszkę jakiegoś małego zwierzątka. Jego wielki miecz
stał wbity w ziemię tuż za nim – Ta brama to jedyny słaby punkt miasta. Jeśli
padnie, a my wedrzemy się do miasta…
- O ile padnie – Yuugo był
bardziej sceptyczny, gdy odstawiwszy na drewniany stół z topornie ociosanych
belek swój kielich, wziął do rąk plany. – Budowa tej machiny zajmie co najmniej
trzy dni i trzy noce. I trzeba ją przeprowadzić w tajemnicy. Potrzeba nam
drewna, stali i kamieni. Jeśli z wieżyc nad bramą spuszczą na nas wrzący olej…
Sasuke westchnął, gdy
Suigetsu zaczął odpowiadać jakimiś kontrargumentami. Przestał słuchać tych
dwóch tylko wstał i narzucając na siebie ciężki płaszcz z wilczego futra
wyszedł z namiotu, wciąż trzymając w dłoni puchar z czerwonym winem.
W obozie było chłodno.
Strażnicy, pilnujący jego namiotu skłonili się przed nim, gdy tylko znalazł się
na zewnątrz. Nie zwrócił na nich uwagi, tylko ruszył przed siebie. W obozie
panowała ożywiona atmosfera. Ludzie, zgromadzeni wokół ognisk jedli i pili,
przekrzykując się nawzajem i co rusz wybuchając gromkim śmiechem. Na pieńkach, które
służyły im zarówno za siedzenia, jak i stoły, grano w karty, kości i siłowano
się na ręce. W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa, potu i spalenizny.
Armia była syta, ale wciąż spragniona. Jego żołnierze już opływali w łupy, czy
to w złoto, zwierzęta czy niewolnice, które również przybyły pod Konohę wraz z
armią. Kobiety gotowały, prały, a nocami zadowalały jego ludzi. Uśmiechnął się
do siebie. Już niedługo jego głodne stado ponownie się posili, świeżą krwią.
Dotarł na skraj obozu i
jeszcze raz spojrzał na odległe, blade miasto. Światła migocące w Konosze
wydawał się być białe, a nie pomarańczowe. Całość, za dnia czy nocą,
przypominała ducha, który przycupnął przy zboczu góry i zapadł w wieczny sen.
Uchiha nie mógł zaprzeczyć, iż miasto to w istocie było piękne – godne swej sławy
i zapewne godne skrywanych w jego wnętrzu bogactw. Westchnął jeszcze raz, dopił
wino, po czym zawrócił do namiotu, by wziąć udział w naradzie.
- Zdobędę cię, Konoho –
przyrzekł miastu, jakby mogło go usłyszeć.
Kapłan Uzumaki Naruto stał
w blasku porannego słońca, spowity w zwiewne, białe szaty i przyglądał się, jak
ponad setka żołnierzy umacnia bramę. Wczorajszej nocy nie poszedł spać, tylko
ubrawszy się w szaty, pobiegł zgłosić swoją wizję dowódcy wojsk Konohy, a on natychmiast
zwołał architektów, którzy w tempie ekspresowym sporządzili mu plany umocnienia
bramy. Od rana żołnierze uwijali się, dźwigając kamienie i ciężkie bale drewna
i montując je w jakąś skomplikowaną konstrukcję umacniającą. Nie mieli pojęcia,
kiedy nastąpi atak, więc musieli być gotowi w każdej chwili.
Oblężone miasto emanowało
strachem. Niewielu ludzi krążyło po ulicach, tylko ci, którzy musieli opuścić
domy. Czuł wśród mieszkańców Miasta Cudów zapach strachu, czuł ten strach w
powietrzu, czuł go w sobie. Obrócił się i spojrzał na świątynię.
-Co się stało? – szepnął
Neji, jego przyjaciel i Drugi Kapłan Świątyni.
- Boję się – odparł
Naruto, spoglądając na Hyuugę.
Był to wysoki mężczyzna o
ciemnych, długich, spiętych w tyłu włosach. Spowijały go białe szaty ze złotymi
oblamówkami, w dłoni trzymał modlitewnik. Jego skronie polatał cienki, złoty
łańcuszek, łączący się ze złotą spinką, którą ściągnięte były jego włosy. Złoto
zdobiło również jego nadgarstki i kostki – miał na sobie Kajdany Kapłana,
podobnie jak Naruto.
- Nie martw się, jestem
pewien, że po wzmocnieniu bramy…
- A ja nie jestem taki
pewien – odparł Naruto, przymykając powieki. Przed oczami zamajaczyła mu twarz
czarnookiego. – Boję się. Cały czas się boję.
- Nie martw się, Najwyższy
Kapłanie Ognia, Świątynio Mądrości, Powierniku Woli Kyuubiego – szepnął Neji,
kładąc mu dłoń na włosach. – Oby Kyuubi zesłał twej głowie spokój, a twym
czynom i słowom mądrość i pewność siebie, oby…
Zaczął recytować słowa
modlitwy, a Naruto przymknął oczy, czując, jak ciepłe promienie słońca pieszczą
mu twarz. W marmurowych wnętrzach Świątyni panował przeważnie nabożny chłód, a
jedynym unoszącym się w powietrzu zapachem był zapach kadzidła. Tu czuł zapach
jedzenia, drewna, lekki smród ścieków z ulicy, słyszał krzyki pracujących
żołnierzy i zwykłe dźwięki, wydawane przez miasto.
Gdy Neji skończył
modlitwę, Naruto uchylił powieki i zerknął na młodszego Kapłana. Ten uśmiechnął
się do niego.
- Czy czujesz się już
lepiej, Świątynio Mądrości? – spytał. Naruto uśmiechnął się do niego.
- Tak, o wiele…
Ból przerwał mu w pół
słowa. Naruto zgiął się, a z jego ust wydobył się przerażony krzyk. Każdy
mięsień jego napiętego ciała eksplodował bólem i ponownie wszystko to, co
widział ubiegłej nocy pojawiło się pod jego powiekami. Krew na białym marmurze
miasta, ogień trawiący budynki, pękająca brama… czarnooki chłopiec stojący
przed murem z herbem wachlarza… czarnooki mężczyzna z mieczem zbrukanym krwią,
patrzący na owego chłopca… krew płynąca ulicą z herbem wachlarza… krew płynąca
białą ulicą… ulicą z herbem wachlarza… białą ulicą… z herbem wachlarza…
Zerwał się. Ponowie, tak
jak ubiegłego dnia, obudził się w zupełnie innym miejscu niż zemdlał. Tym razem
jednak nie była to jego komnata, a kaplica, które były rozmieszczone po całym mieście.
Nad nim pochylała się jedna z jego kapłanek.
- Ach, obudziłeś się –
mruknęła różowowłosa Sakura, cofając się o krok. – Bądź pozdrowiony, Najwyższy
Kapłanie Ognia, Świątynio Mądrości, Powierniku Woli Kyuubiego, niech twe Oko
zawsze spogląda tylko ku światłu oświecenia. – Skłoniła się przed nim, gdy usiadł.
Czuł się lekko
zdezorientowany, przez chwilę nie wiedział nawet, kim jest. Wciąż mu się
wydawało, że jest tamtym chłopcem i widzi tego mężczyznę z ociekającym krwią
mieczem. W końcu ocknął się.
- Witaj, Córo Mądrości, Trzecia
Kapłanko Świątyni Ognia – powitał ją oficjalnie, po czym rozejrzał się. Leżał
na jednej z szerokich ław, na których zwykle siadano do modlitwy. Przednim
piętrzył się cudowny, bogato zdobiony ołtarz z rubinowym posągiem Kyuubiego w
jego centralnej części. Przed ołtarzem klęczał modlący się Neji. – Neji się
modli?
- O spokój twojego ducha,
Naruto – szepnęła Sakura, przysiadając obok niego. – Miałeś straszne widzenie?
Cały czas się rzucałeś.
Spojrzał na nią i
spostrzegł podłużne zadrapanie, znaczące jej policzek. Zerknął na swoją dłoń i
dostrzegł ślad krwi na jednym palcu. Potem znów zerknął na Sakurę.
- Przepraszam – szepnął.
- Naszym obowiązkiem jest
uśmierzać twój ból. Czy twoje widzenie dotyczyło miasta?
- Nie jestem pewien –
odparł, podciągając nogi. Objął je rękami, kładąc brodę na kolanach. – Było
bardzo niejasne.
Poczuł dłoń na ramieniu,
więc zerknął na Nejiego, który zbliżył się do nich i w ten sposób próbował
dodać mu otuchy.
- Nie martw się,
przyjacielu – rzekł Hyuuga. – Jesteśmy z tobą.
- Wiem – odparł Najwyższy
Kapłan, wstając. – Zbierzcie się wszyscy. Pomodlimy się.
Dowódca armii Oto stał
obok Nary Shikamaru z pochodnią w ręku. Jego główny taktyk oraz z lekka opętany
konstruktor trzymał w dłoni plany konstrukcyjne ich kolejnej, bojowej machiny,
tym razem mającej służyć do wyważenia bramy głównej. Szkielet konstrukcji już
powstał, teraz wypełniano go kamieniami i montowano ciężkie, ogromne koła u
jego podstawy. Gdyby nie miał kół, żadna armia nie zdołałaby go radzić.
- Podobno przy bramie
panuje jakiś ruch – mruknął cicho, nie patrząc na czarnowłosego taktyka.
Zwiadowcy, wysłani przez Sasuke w góry, którzy mieli obserwować miasto z
kryjówek dających im możliwość zajrzenia poza mur donieśli mu, iż widzieli
wzmożony ruch wokół bramy. Sasuke niezbyt to się podobało.
- Spokojnie – mruknął
Nara, rozkładając papiery na ziemi. Wyjął zza pazuchy węgiel i zaczął kreślić
jakieś znaczki na wysłużonym, zmaltretowanym pergaminie. – Wszystko pójdzie
zgodnie z planem, grunt i nachylenie terenu nam sprzyja. Módlmy się, by nie
spadł deszcz.
- Deszcz? – zdziwił się
Sasuke.
- Jeśli zacznie padać,
taran utknie w błocie. Jeśli nie, spuścimy go na bramę ze szczytu wzgórza.
Nachylenie jest odpowiednie, taran rozpędzi się i nawet na płaskim odcinku
przed miastem powinien utrzymać prędkość. Jego masa…
Zaczął coś jeszcze
tłumaczyć, ale Sasuke niewiele obchodziły jakieś wyczytane z ksiąg mrzonki. Co
prawda umiał czytać, pisać i liczyć, wykształcenia mu nie brakowało. Ale od
hartowania umysłu niepotrzebną ilością zapisanych przez mnichów stronic starych
ksiąg zdecydowanie bardziej wolał zgrzyt miecza o miecz i wojenne okrzyki. Lata
nauki w rodzinnym domu, wśród starych mędrców, miał już za sobą. Ponadto zawsze
wolał lekcje szermierki i sztuki wojennej od lekcji literatury.
- Nawet jeśli umocnią
bramę? – zapytał.
- Dlaczego mieliby
umacniać bramę? – odpowiedział pytaniem konstruktor machiny.
- A dlatego, że w jednej z
durnych ksiąg, które tak namiętnie pochłaniasz napisano, iż kapłani Kyuubiego
widzą przyszłość – wyjaśnił spokojnie Sasuke.
- Bzdura! – zawołał Nara,
prychając z wyższością. – Nie myślałem, panie, że wierzysz w coś takiego!
Sasuke zamyślił się. Ani w
to wierzył, ani nie wierzył, jednak zawsze i wszędzie brał pod uwagę wszelkie
możliwości. Z doświadczenia wiedział, iż na wojnie wszystko może się zdarzyć.
- Ale gdyby umocnili
bramę? – drążył.
- Wtedy trzeba by było
przerobić machinę – odparł ostrożnie Shikamaru, patrząc jak jego ludzie biegają
w tę i z powrotem, dźwigając kamienie i bale drewna.
- Więc ją przeróbcie –
rzekł Uchiha, odwracając się, by odejść. Nara zerwał się na równe nogi.
- Ale, panie, przecież…!
- Shikamaru – przerwał mu
Uchiha, spokojnym, acz groźnym głosem. – Czy przerobienie tarana zaszkodzi?
- N-nie – odrzekł Nara z
lekkim wahaniem. Uchiha uśmiechnął się do siebie.
- Skoro nie szkodzi, to to
zrób – nakazał i ruszył szybkim krokiem w stronę stojącego niedaleko Hozukiego.
Za plecami usłyszał pomruk niezadowolenia swojego podwładnego, ale nie przejął
się nim. Nara zawsze narzekał.
Dotarł do Hozukiego i
podał mu pochodnię, po czym naciągnął bardziej na siebie płaszcz z wilczego
futra. Kraina ta była dużo chłodniejsza niż jego rodzinny kraj, mimo wszystko
jednak nie narzekał. Podobały mu się namioty wyściełane futrami i ciężkie,
grube ubrania, w których tu chodził.
- Co się tak puszysz? –
spytał go Hozuki, a generał zaśmiał się.
- Uważaj na słowa, Hozuki,
zawsze można cię zastąpić – powiedział, gdy skierowali się w stronę
stacjonującego poza lasem obozu. Budowę tarana ukryli za drzewami, tak, by nie
dostrzeżono ich podstępu z wartownic na murach Konohy. Musieli się sprężać, by
jak najszybciej zdobić Konohę i nie dać obrońcom Miasta Cudów czasu na
wymyślenie skutecznej obrony przeciw nim. – Niebawem zaczną kończyć nam się
zapasy, wyżywienie tak ogromnej armii jest niezwykle trudne. Musimy czym
prędzej zdobyć Konohę, wewnątrz niej są całe spichlerze pełnie zboża, które
nakarmi moich ludzi.
Najwyższy Kapłan Ognia
wysunął się z basenu pełnego wody, lekko drżąc, gdy dość chłodne powietrze
zetknęło się z jego skórą. Ruszył w stronę osłoniętego zwiewną tkaniną,
półokrągło sklepionego otworu, który prowadził do jego komnaty. Tak skierował
się w stronę toaletki.
Stanął przed nią nagi i
nadal lekko drżąc, wziął do ręki stojący tam flakonik, napełniony wonnościami.
Wylał odrobinę oliwki na swoją dłoń, po czym zaczął wcierać ją w ciało.
Następnie, gdy już całe jego ciało pachniał tak, jak zawartość flakonika,
zakorkował go, odstawił i otworzył stojącą na toaletce szkatułę.
Każdy kapłan Świątyni
Ognia nosił na swych nadgarstkach i na swych kostkach Złote Kajdany Kapłana.
Zapinano je im w dniu święceń i od tamtej pory nie można ich było zdjąć – nie
dlatego, że się nie powinno, lecz dlatego, że kajdany te zakuwało się
bezpośrednio na ciele człowieka. Symbolizowały one wieczne oddanie dla woli
Kyuubiego. Zakute na nogach – by kapłan nigdy nie odszedł od świątyni, i na
rękach – by nigdy nie czynił nic wbrew woli swego boga. Kapłan Ognia był
niewolnikiem Ognistego Lisa, niczym więcej.
Ponadto strój kapłana –
pomijając białe kapłańskie szaty – składał się jeszcze z kilku elementów, ale
tylko on mógł nosić je wszystkie jednocześnie, aczkolwiek nie musiał. Wyjął ze
szkatuły delikatny, złoty, zdobiony diamentami łańcuszek, połączony nieco
drobniejszym łańcuszkiem ze złotym kolczykiem. Zawiesił go na szyi, a potem
wpiął kolczyk w ucho. Kolczyk na uchu symbolizował kapłańską możliwość
słuchania słów bożych. Naruto, jako Najwyższy Kapłan, doświadczał tego co dnia
w swych wizjach. Zaś naszyjnik, który oplatał jego szyję, symbolizował jego
oddanie jako sługi dla pana.
Następnie włożył na siebie
zapinane na przedramionach, szerokie bransolety z symbolem ognia – kapłan był
sługą bożym, a więc jego silne ramiona miały służyć tylko bogu i być wsparciem
dla wiernych.
Ostatnim elementem i
ostatnim symbolem jego zniewolenia dla boga było kilka złotych łańcuszków,
które oplótł wokół bioder – symbol czystości kapłańskiej – zaś ostatni z nich
przypiął do złotego kolczyka, który miał w lewym sutku – tam, gdzie serce.
Kapłan był wolny od zwierzęcego pożądania, a jego serce biło tylko dla jego
boga i dla nikogo innego.
Skończywszy przypinanie
wszystkich Świętych Kajdan, spojrzał w lustro. Jego postać, skąpana w jasnym
świetle kilku pochodni znajdujących się na ścianach oraz ognia z kominka,
przypominała zjawę. Był wysoki i szczupły, ubrany tylko w kilka złotych
łańcuszków i bransolet. Przyjrzał się swojej pogrążonej w zamyśleniu twarzy, na
chwilę zaglądając sobie samemu w oczy, potem jednak zdjął z krzesła wiszącą na
nim szatę i wciągnął ją przez głowę. Odwrócił się od lustra i wyszedł z
komnaty.
Korytarze Świątyni Ognia
były skomplikowane i przypominały labirynt. Naruto wychował się w niej, dlatego
znał jej każdy zakamarek. Kochał Świątynię, ponieważ był to jego jedyny dom,
nie znał innego. Urodził się ze znamieniem Kyuubiego na brzuchu i już jako małe
dziecko został oddany do świątyni w jego rodzinnej wiosce. Wiedział, kim są
jego rodzice, jednak nigdy ich nie poznał. Kiedy odkryto w nim zdolność
widzenia przyszłości, zabrano go z wioski i przywieziono do Konohy, gdzie
został Najwyższym Kapłanem, Powiernikiem Woli Kyuubiego.
Szedł boso, ponieważ
wewnątrz Świątyni nie wolno było zakładać butów. Dotarł do krętych schodów i
skierował się na dół, do Wielkiej Kapicy, w której on i inni kapłani modlili
się wspólnie. Jako Najwyższy Kapłan to on prowadził te modlitwy.
Gdy w końcu dotarł na
miejsce, wszyscy już na niego czekali, siedząc w rzędach ławek po obu stronach
szerokiego przejścia. Wnętrze kaplicy było jasne, wysoko sklepione i ubogie.
Jedyną cenną tu rzeczą był ogromny posąg Kyuubiego, wykonany z setek mniejszych
i większych, połączonych ze sobą rubinów, znajdujący się za ołtarzem. To
właśnie ten posąg, rozbity, widział w swojej wizji.
Ruszył między rzędami
ławek, skinieniem głowy pozdrawiając mijanych przez niego kapłanów i kapłanki, poubieranych
w białe szaty ze złotymi oblamówkami przy wykończeniach. Ilość oblamówek
zależała od stopnia, tylko Najwyższy Kapłan miał szatę nieskazitelnie białą –
był idealnie czysty, wolny od ziemskich grzechów i pragnień. Służył Bogu i
nikomu innemu, dla boga żył i dla boga miał umrzeć.
Dotarł do ołtarza, stanął
za nim, powiódł wzrokiem po zebranych, a potem rozpoczął modlitwę. Wszyscy
obecni przyłączyli się do niego.
Taran był gotowy i wszyscy
żołnierze Sasuke szykowali się do rozpoczęcia oblężenia. Uchiha stał przed
swoim namiotem, obserwując nerwową bieganinę swoich ludzi. Zewsząd do jego uszu
docierał zgrzyt stali, krzyki, nerwowe rżenie koni. W powietrzu unosiło się,
znamienne dla początku bitwy, nerwowe napięcie. Wiedział, że z wartownic na murach
Konohy już dostrzeżono poruszenie w jego obozie, ale nie obchodziło go to. Miał
doskonałą armię, miał przewagę i miał plan.
Część żołnierzy właśnie
wytaczała taran z lasu. Przez trzy ostatnie noce jego ludzie, w ukryciu,
przygotowywali drogę, aby spuszczony ze wzgórza taran nie natrafił na żaden
kamień czy drzewo i nie zboczył z prostej ścieżki. Ta sama ścieżka miała
powieść jego wojowników do zwycięstwa.
Odruchowo położył dłoń na
rękojeści miecza, zerkając w stronę miasta. Stąd nie widział białych murów
Konohy, by je ujrzeć musiałby iść na drugi koniec obozu, jednak póki co, nie
powinien się stąd ruszać. Czekał na meldunki od kapitanów poszczególnych
oddziałów, oraz na informację o ustawieniu tarana w miejscu jego startu.
Kolejni dowódcy meldowali
mu gotowość swoich ludzi co kilkanaście minut, aż w końcu, po kilku godzinach,
kiedy siedział w namiocie i ze swoimi najbliższymi współtowarzyszami i po raz
kolejny omawiał plan bitwy, do namiotu wpadł zdyszany chłopak i natychmiast
klęknął przed Sasuke.
- Najjaśniejszy panie! –
zawołał, patrząc na Sasuke płonącymi oczami. – Ustawiliśmy taran! Wszystko jest
gotowe!
Sasuke uśmiechnął się i
powstał ze swojego wyściełanego futrem tronu. Ujął miecz.
- A więc, panowie, nastał
czas bitwy! – oświadczył, a jego podwładni zerwali się z miejsc.
Wspólnie opuścili namiot.
Na zewnątrz czekały już na nich konie. Sasuke odebrał wodze swojego rumaka od
jednego ze stajennych i dosiadł go. Obóz był już pusty, z wyjątkiem kobiet, chłopców
na posyłki i niewielu chorych, oraz kilku strażników. Wszyscy żołnierze stali
na błoniach przed Konohą, czekając na rozkaz do ataku. Sasuke popędził konia i
już po kilku minutach on, Suigetsu, Juugo i paru innych, znaleźli się na czele
prowadzonego przez Sasuke oddziału, obok Shikamaru.
- Czy wszystko jest
gotowe? – zagrzmiał Sasuke, gdy dotarł na miejsce.
- Tak, panie. Czekamy
jedynie na twoje rozkazy! – odparł Shikamaru. Sasuke wyjął miecz i wzniósł
gonad głowę.
- Spuścić taran !–
krzyknął. Jego głos potoczył się po ludziach, a kolejni heroldzi zaczęli
przekazywać go dalej, aż jego rozkaz dotarł do ludzi obsługujących machinę. Zabrzmiały
rogi, sygnalizujące rozpoczęcie ataku i wszystkie głowy zwróciły się w stronę
machiny.
Sasuke stał w takim
miejscu, że on i jego świta widzieli wszystko, jednak większość żołnierzy nic
nie widziała. Ludzie przy taranie odbezpieczyli zapięcia więżące koła i machina
najpierw wolno, lecz z każdą chwilą nabierając prędkość, zaczęła toczyć się ze
wzgórza w stronę bramy Konohy. Za nią, z krzykiem i dźwiękiem toporów
uderzanych o tarcze, biegł pierwszy oddział, który miał za zadanie uporać się z
bramą, gdyby taran wszystkiego nie załatwił. Po obu stronach tego oddziały
kilkudziesięciu ludzi toczyło w stronę białych murów ciężkie machiny
oblężnicze. Reszta miała uderzyć niebawem, w tym również i oddział generała.
Patrzyli, jak taran toczy
się z coraz większą prędkością. Sasuke modlił się w duchu, by jego zakończenie,
w kształcie szpikulca, uderzyło w bramę z dostateczną mocą i wyrąbało mi
przynajmniej małą dziurę. Wtedy już zdołają się przebić i miasto będzie
należało tylko do nich.
Sekundy mijały dwa razy
wolniej, aż taran dotarł do bramy. Na chwilę przed uderzeniem generał i połowa
jego armii wstrzymali oddech, a potem, wydawałoby się po o wiele, wiele
dłuższym czasie niż ułamek sekundy, powietrzem wokół wstrząsnął trzask, potem
jęk łamanego drewna i brama pękła, rozsypując dookoła wielkie drzazgi. Sasuke
wzniósł miecz po raz drugi.
- DO ATAKU! – wrzasnął na
całe gardło, a wokół niego zabrzmiały wojenne rogi, nakazujące żołnierzom
ruszyć na miasto.
- Brama padła! Brama
padła!
- Dostali się za
zewnętrzny mur!
- Wycofać się! Wycofać
się!
Takie i inne krzyki
rozbrzmiewały w całym mieście, docierając również do uszu Najwyższego Kapłana,
stojącego z Nejim i Sakurą na trzecim wewnętrznym murze. Mieli stąd doskonały
widok na całe miasto, dzięki temu Naruto doskonale widział, jak przez wyłamane
skrzydło bramy przedzierają się żołnierze wrogiej armii. Umocnienia w niczym
nie pomogły, gorący olej powstrzymał tylko pierwszą salwę żołnierzy, armia
agresora była ogromna, a obrońców miasta zbyt mało. Kilka z pierwszych budynków
tuż za murem zewnętrznym stało w ogniu, gęsty, czarny dym wzbijał się w
powietrze kłębami, częściowo przesłaniając widok nie tylko im, ale i łucznikom,
rozmieszczonym na murach. Miasto skazane był na klęskę, wiedział to. Widział
to.
- Panie! Panie! Najwyższy
Kapłanie!
Ktoś zamachał mu dłonią
tuż przed twarzą. Oderwał przerażony wzrok od zalewanych krwią, białych ulic i
spojrzał na wojownika, który stał tuż przed nim. Machał mu dłonią przed twarzą,
ponieważ nie mógł go dotknąć. Tylko święcone dłonie mogły go dotykać, jednak
większość kapłanów i tak tego nie robiła. Czasem tylko Neji, jego najbliższy
przyjaciel, klepał go po ramieniu lub dotykał jego skroni podczas modlitwy o
uśmierzenie bólu i trosk.
Żołnierz skłonił się
szybko.
- Panie mój, dowódca
rozkazał mnie i moim żołnierzom zabrać pana do głównej świątyni i bronić za
cenę życia…!
- Nie, nie życia…-
zaprotestował jak półprzytomny. – Tyle krwi…
- Najwyższy Kapłanie,
musimy uciekać! Trwa bitwa!
- Ale…
- Naruto. – Do jego ucha
wdarł się stanowczy głos Nejiego. – Nic tu po nas, jeśli rozgorzeje tu walka,
będziemy tylko przeszkadzać! Chodź!
Neji złapał go za rękę i
zaczęli uciekać, okrążeni przez grupę dziesięciu żołnierzy w pełnym uzbrojeniu.
Za nimi niosły się wojenne okrzyki najeźdźców i krzyki umierających żołnierzy.
Naruto czuł się jak otumaniony. Biegł za Nejim po stromych schodach, patrząc,
jak złote nici w szacie kapłana migocą w słońcu. Wokół siebie słyszał szczęk
zbroi chroniących go żołnierzy.
Zbiegli na dół i wąską
ulicą wśród białych domów i zielonych drzewek popędzili w stronę gmachu
świątyni. Mijały ich grypy żołnierzy, spieszące na odsiecz swym pobratymcom.
Naruto widział rozpacz na ich twarzach, słyszał szeptane przez nich modlitwy.
Żołnierze się bali. Bali się śmierci.
Dotarli do świątyni i
wpadli do przedsionka. Żołnierze zatrzasnęli i zaryglowali drzwi. Ich dowódca
spojrzał na Naruto.
- Panie, proszę się
skryć…!
- Nie zostawię was…! –
krzyknął Naruto, jednak Neji złapał go za ramiona.
- Świątynio Mądrości, twe
życie jest najważniejsze!
- Tam giną ludzie!
- Nie możemy jednak
pozwolić, byś i ty zginął. Zaufaj swoim obrońcom, panie! Błagam cię!
Naruto spojrzał w jego
szeroko otwarte, błagające, jasne oczy. Skinął głową, pospiesznie ściągnął buty
i pobiegł za Nejim i Sakurą. Reszta kapłanów i kapłanek schroniła się na drugim
piętrze świątyni, jednak Naruto postanowił pobiec do Kaplicy. Gdy już tam
dotarli, zatrzasnęli za sobą wrota i zdyszani, osunęli się na ławki.
- Jeśli miasto upadnie… -
zaczęła Sakura.
- Bądźmy dobrej myśli –
przerwał jej Naruto. – Pomódlmy się.
Podeszli do ołtarza i
uklękli przed nim. Naruto zamknął oczy, błagając w myślach, by miasto jednak
nie upadło. Nie mógł wyrzucić sprzed oczu obrazów ze swoich wizji – ulic
spływających krwią i tych czarnych, okrutnych oczu. Trwali tak bardzo długi
czas, modląc się żarliwie i nasłuchując bitewnego zgiełku, słyszalnego w
świątyni nawet mimo jej grubych murów.
Nagle coś huknęło, bardzo,
bardzo blisko, aż zadrgały szyby witraży. Naruto zerwał się z kolan i obejrzał.
- O nie. O nie! To brzmi
jak…
- Wyważają drzwi! –
krzyknął jeden z żołnierzy, znajdujących się w sionce, jakby chciał skończyć za
niego zdanie. – Trzymajcie je! Trzym…!
Huknęło jeszcze raz, a
potem następny i następny. Sakura i Neji również podnieśli się w kolan i
zbliżyli do niego. Razem wpatrywali się w zamknięte drzwi Kaplicy, słysząc huki
towarzyszące wyważaniu wrót Świątyni. A potem coś trzasnęło przeraźliwie, następnie
łupnęło, jakby coś ciężkiego zwaliło się na marmurową posadzkę i na chwilę
zaległa cisza, jednak nie trwała długo. Po chwili do ich uszu dotarły krzyki,
odgłosy walki, dźwięk stali uderzającej o stal oraz tupot wielu stóp. A potem
znów, po wielu długich, ciężkich minutach, nastała przerażająca cisza…
Naruto i Neji wymienili
spojrzenia, a w tym samym momencie drzwi do Kaplicy otworzyły się z jękiem i
ich skrzydła uderzyły z hukiem o ścianę. Do pomieszczenia wpadło kilku
żołnierzy… wrogich żołnierzy…
Sasuke kroczył dumnie
główną ulicą Konohy, którą udało im się podbić niespełna godzinę temu. Jego
żołnierze spędzili obrońców miasta na jakimś placu i pilnowali ich tam. Reszta
przeszukiwała domy, wynosząc z nich wszystko, co cenne. Jeszcze inni zabawiali
się miejscowymi dziewkami. W mieście unosił się zapach dymu, krwi i stali.
Zapach bitwy, tak dobrze mu znany.
- Czemu właściwie idziemy
do tej świątyni? – spytał swego doradcę, Suigetsu, który wcześniej zameldował
mu upadek miasta, a potem zaczął coś bredzić o jakichś kapłanach.
- Myślę, że cię to
zainteresuje, generale. Tam skryli się kapłani i kapłanki tej ich religii… Nasi
żołnierze nieźle się tam zabawiali, ale gdy dotarłem na miejsce, kazałem im
przestać, bo ci idioci za dużo niszczyli. Rubinowe posągi, złote kielichy, stare
księgi… niewyobrażalna fortuna!
- Trzeba było tak od razu
– podchwycił Sasuke, teraz rozumiejąc. Jako przywódcy należały mu się najlepsze
łupy, niestety, wśród jego ludzi nie brakowało tępaków i złodziei.
Szli kilkanaście minut, aż
dotarli do ogromniastego budynku świątyni, w całości wykonanego z białego
kamienia. Ciężki drzwi wejściowe były wyważone, jedno skrzydło leżało na
posadzce, a na nim kilkunastu nieżywych żołnierzy, większość jednak wrogich.
Sasuke przekroczył próg, a potem przeszedł nad ciałami.
- Gdzie teraz? – zapytał,
patrząc na szeroką salę z kilkoma korytarzami, prowadzącymi w różne strony.
- Tędy, panie – mruknął
Suigetsu i poprowadził go na lewo. Przemierzyli krótki korytarz i dotarli do
nowych drzwi, tym razem tylko uchylonych. Wkroczyli do środka.
Wnętrze okazało się być
czymś w rodzaju kaplicy, ale wyjątkowo ubogiej. Rzędy ławek stały po obu
stronach szerokiego przejścia, na podwyższeniu znajdował się ubogi ołtarz,
wokół którego porozrzucane były jakieś czerwone klejnoty. Cała masa czerwonych
klejnotów…
Jego żołnierze, około
dziesięciu, siedzieli w ławach. Na jednej z nich leżała odarta z szat, martwa
kobieta. Jej krew – z odciętych dłoni i stóp – kapała na podłogę, gdzie
rozlewała się w makabryczną, szkarłatną kałużę na białej posadzce.
- Czemu odcięli jej dłonie
i stopy? – spytał szeptem. Suigetsu westchnął.
- Gdy tu przyszedłem, właśnie
skończyli zabawiać się z nią i usiłowali zdjąć z trupa złote bransolety.
Okazało się, że nie można ich zdjąć, więc – machnął ręką. – I tak już nie żyła.
- A co to za dwóch? –
spytał Sasuke, przenosząc spojrzenie na klęczących przy ołtarzu mężczyzn.
Obaj byli związani i
zakneblowani, ubrani w białe szaty. Wyglądali na nietkniętych, choć mniejszy z
nich, blondyn, miał krew na brodzie i ślad na policzku, świadczący o tym, że
ktoś go uderzył. Wpatrywał się w Sasuke oczyma niebieskimi jak niebo latem,
które intensywnością z całą pewnością z owym niebem by wygrały. Jego twarz sprawiła,
że generał poczuł uderzenie ciepła.
- Zakazałem ich ruszać.
Ten blondyn strasznie się wyrywał, mój panie, chyba jest kimś ważnym…
- Podnieście go na nogi! –
rzucił Sasuke do swoich ludzi, którzy, gdy wszedł, padli na kolana. Dwóch
zerwało się, podskoczyło do blondyna i podniosło go pod ręce, a potem
przywlokło przed oblicze Sasuke.
Uchiha przyjrzał się
bliżej niezwykłemu mężczyźnie. Teraz już rozumiał, czemu ludzi z tego miasta
nazywano pięknymi – blondyn przewyższał urodą niejedną znaną mu kobietę. Był
wysoki, ale od niego niższy, smukły, jego ciało sprawiało wrażenie giętkiego i
szybkiego. Miał wąską, delikatną twarz, lecz nie pozbawioną specyficznej
drapieżności, wręcz przeciwnie, jego twarz przywodziła na myśl jakieś dzikie
zwierzę. Jego włosy miały barwę złota, a oczy najczystszego błękitu. Sasuke
przełknął ślinę, patrząc na tę słodką, pociągającą, a jednocześnie drapieżną
twarz. Elf, tak właśnie malowano elfy w starych księgach i na obrazach. Tak je
sobie wyobrażał, miał ochotę odgarnąć jasne włosy mężczyzny i sprawdzić, jaki
kształt mają jego uszy.
Blondyn cały się trząsł i
Sasuke ucieszył się, iż to zjawisko się go obawia. Wyciągnął rękę i ściągnął mu
knebel z ust. Chciał przemówić do tej istoty, która mogłaby być istotą z baśni,
że nie musi się go bać, gdyż będzie dla niej łagodnym panem – już postanowił, i
że właśnie ten blondyn, zamiast dziewki, umili mu noc po bitwie – gdy z ust
niebieskookiego padły pierwsze słowa:
- Nie wybaczę ci… -
powiedziała istota, piękna niczym wróżka. – Nigdy ci nie wybaczę! – Blondyn
szarpnął się gwałtownie, jakby chciał rzucić się generałowi do gardła i ten
wnet pojął, iż niebieskooki trząsł się z furii, a nie ze strachu. Trzymający go
żołnierze powstrzymali go. – Nigdy ci nie wybaczę! Potworze! Morderco! Obyś w
piekle skonał, ty diabl…!
Sasuke uciszył go
uderzeniem w policzek. Głowa blondyna odskoczyła w bok, z ust spłynęła krew,
jednak nie poddał się on bólowi. Spojrzał na Sasuke poprzez grzywkę, nadal
dygocąc.
- Kimże jesteś, że śmiesz
rzucać mi w twarz takimi słowami? – zapytał Uchiha lodowatym tonem, zupełnie
odmiennym niż jego stan. Podobała mu się drapieżność blondyna i hart jego
ducha. To spowodowało, że zapragnął go jeszcze bardziej.
- Jestem Najwyższym
Kapłanem Świątyni Ognia i Powiernikiem Woli Kyuubiego! Zwą mnie Świątynią
Mądrości, Światłem Oczyszczenia, Tym, Który Widzi Więcej i z woli mego boga
przewodniczę kapłanom tego miasta! Nazywam się Uzumaki Naruto! – krzyknął
blondyn. Niebieskie oczy wpatrywały się w Sasuke z furią. Ten zaśmiał się.
- Z czego się śmiejesz, morderco?!
– ryknął blondyn. – Czy śmieszą cię gwałty i mordy?! Czy śmieszy cię napadanie
na nasze miasto i plądrowanie go?! Czy śmieszy cię krew mego ludu, przelana na
ulicach?! Odpowiedz mi!
- No, no – mruknął Sasuke,
łapiąc blondyna za podbródek. Ten szarpnął się i warknął, niczym nieoswojone
zwierzątko. Żołnierze Sasuke zawtórowali mu śmiechem. – Butny ten kociak…
- Nie jestem kotem! –
krzyknął blondyn, nadal próbując uwolnić podbródek. Nie miał na to szans,
trzymany za ramiona przez dwóch żołnierzy i dodatkowo związany. – W imieniu
mego boga rozkazuję ci…
Sasuke zacisnął palce, a
blondyn urwał i syknął z bólu.
- Ty mi rozkazujesz? Jam
jest książę Uchiha Sasuke, generał armii i następca tronu miasta Oto. Podbiłem
Konohę i teraz to ja jestem twoim bogiem, winnyś mi więc posłuszeństwo.
Ślina rozbiła się o jego
policzek nim jeszcze skończył zdanie.
- Nigdy – wycedził blondyn
przez zęby. – Nigdy!
Bardzo ciekawie się zapowiada. Masz fajny styl pisania. czytam dalej z wypiekami
OdpowiedzUsuń